Pani Pamela Świątek jest psychologiem na oddziale dla dzieci i młodzieży. Dodatkowo, prowadzi profil na Instagramie (@pppami), gdzie edukuje w zakresie zdrowia psychicznego. Zadałam Pani Pameli trochę pytań o szpital psychiatryczny – jak wygląda praca psychologa na takim oddziale, jak zostaje się pacjentem takiego szpitala, czy naprawdę stosuje się kaftany bezpieczeństwa i o wiele innych rzeczy. Zapraszam!
W jakich okolicznościach trafia się do
szpitala psychiatrycznego? Co się musi stać, żeby dana osoba została pacjentem
takiego szpitala?
Właściwie to jest kilka powodów, kiedy osoby stają się
pacjentami. Obecnie, najczęściej jest to próba samobójcza albo zgłaszanie przez
pacjenta myśli samobójczych, które zostają przez specjalistę uznane za
zagrażające. Same myśli nie są powodem hospitalizacji, ale myśli, które są
niebezpieczne i poparte planem, już tak. Ja pracuję w szpitalu dla dzieci, więc
to pewnie wygląda trochę inaczej niż u dorosłych, ale dzieciaki często
przywodzi karetka. Dzieciaki czasami mówią w szkole czy u pedagoga, że ryzyko
próby samobójczej u nich występuje. Innym powodem są akty autoagresji w szkole
lub w domu, kiedy wybucha awantura, zjawia się policja i karetka, i
funkcjonariusze z sanitariuszami uznają, że konieczna jest hospitalizacja. Są
też planowe przyjęcia, w uzgodnieniu z psychiatrą lub lekarzem rodzinnym, bo on
też może wystawić skierowanie do szpitala. I to z reguły są osoby, które nie są
pod tak dużym przymusem, które widzą, że coś się dzieje. Szukają pomocy, a
takie spotkania ze specjalistą na co dzień nie wystarczają – wtedy rozpoczyna
się hospitalizację. Tylko, niestety, oczekiwanie na takie planowe przyjęcia
jest bardzo długie. I to jest przykre, że nawet same dzieciaki mówią, że muszą
coś sobie zrobić, żeby do takiego szpitala trafić.
Kto decyduje o przyjęciu danej osoby do
szpitala?
Lekarz, który jest na izbie przyjęć. W przypadku
planowego przyjęcia skierowanie wysyła się albo przywodzi do szpitala, wtedy
się ustala termin, kiedy dana osoba ma się zgłosić. W dniu przyjęcia lekarz
rozmawia z rodzicami i z dzieckiem. Czasami jest tak, że jeśli ktoś trafia do
„zwykłego” szpitala po próbie samobójczej, to często lekarze ze szpitala
dzwonią do nas, żeby ustalić przyjęcie. Oddziały psychiatryczne są zazwyczaj przy
oddziałach ogólnych w szpitalach – mój szpital jest wyłącznie psychiatryczny. O
przyjęciu zawsze decyduje lekarz dyżurny. Zdarza się, że ktoś przyjeżdża po
prostu na konsultację. Warto podkreślić, że jeżeli czujemy, iż coś jest nie
tak, a nie mamy możliwości umówienia się do psychiatry, bo termin jest za pół
roku, to można przyjść na izbę przyjęć na konsultację. Wtedy psychiatra
decyduje, czy taka osoba zostaje w szpitalu, czy może iść do domu, ale po
otrzymaniu leków.
A jaka jest struktura takiego szpitala –
są oddziały otwarte, zamknięte? Jak to u Pani wygląda?
U mnie są oddziały zamknięte. Szpital, w którym
pracuję, jest jedynym szpitalem w Polsce dla dzieci i młodzieży, który jest
niezależny. Większość oddziałów psychiatrycznych jest „przyklejonych” do
zwykłych szpitali. U nas jest oddział dziecięcy, gdzie są dzieciaki od 6, 7
roku życia do 12, 13. Oddział dla młodzieży jest dla młodzieży od 13 roku życia
do 18. Jest jeszcze mniejszy oddział obserwacyjny, gdzie trafiają osoby, które
wymagają większej kontroli.
A jak rodzice, opiekunowie reagują na to,
że ich dziecko trafia do szpitala? Odwiedzają je czy reagują wyparciem: „Nie,
wszystko jest z dzieckiem okej”?
Oj, różnie. Ze względu na pandemię nie można dziecka
odwiedzić, więc to jest trudniejsze dla rodziców i pacjenta. Odwiedziny jedynie
odbywają się, kiedy rodzic przywiezie paczkę dla dziecka, mogą sobie pomachać
przez okno, chwilę porozmawiać. Ale nie mogą się tak normalnie spotkać i
przytulić. Są rodzice, którzy mocno się angażują. Są też tacy, którzy potrafią
przez 2 miesiące nie zadzwonić do nas i nie zapytać o dziecko. Ale jest też
wiele rodziców zaangażowanych.
A jak wygląda terapia w takim szpitalu? Są
sesje z terapeutą, jakieś specjalne zajęcia? Jak to wygląda?
Na moim oddziale wygląda to tak, że każde dziecko ma
przypisanego psychologa. Taki psycholog ma pod opieką 10-12 dzieciaków, czasami
więcej. Takie spotkania z psychologiem odbywają się raz w tygodniu. Oprócz
tego, mamy też terapeutę rodzinnego, który organizuje sesje rodzinne – kiedyś
na żywo, teraz przez Internet. One się odbywają według potrzeb - jeżeli pani
psycholog uzna, że w danym przypadku jest potrzebna terapia rodzinna, to takie
sesje są organizowane. Poza tym mamy terapeutów zajęciowych i takie zajęcia są
niemal codziennie. Są wychowawcy, którzy proponują zajęcia sportowe – mamy
siłownię, więc zimą dzieciaki idą na siłownię. Latem można iść na kort, pograć.
Mamy też pilates. Myślę, że najważniejsza dla dzieciaków jest ta społeczność terapeutyczna,
która bardzo fajnie działa.
Na jednym ze swoich Insta Stories Pani
powiedziała, że w szpitalu dostaje się punkty. W jakim celu stosuje się taką
punktację?
Ta punktacja jest jedną z metod behawioralnych. Służy
temu, żeby dzieci umiały dostosować się do reguł panujących w szpitalu - te
reguły muszą być nieraz bardzo restrykcyjne. Ale też punkty pozwalają dzieciom
zobaczyć, że każdy jest częścią tej społeczności i każdy ma swoje obowiązki. Jeżeli
dziecko zachowa się dojrzale, to dostanie te punkty. Punktację podsumowuje się
raz w tygodniu na takim uroczystym spotkaniu i wtedy odczytuje się, kto i za co
dostał ile punktów. Są też nagrody za dobre zachowanie. Kiedyś to były
przepustki, teraz, kiedy nie ma przepustek, można wygrać grę na PlayStation
albo możliwość oglądania telewizji do dwunastej w weekend.
A zdarza się, że pacjenci wracają na
oddział? Na przykład skończyli leczenie, ale po jakimś czasie muszę wrócić?
Niestety, tak. Zdarza się to w momencie, kiedy wracają
do domu i okazuje się, że nie mają wsparcia – wizyta u psychiatry jest na
przykład za pół roku, a rodziców nie stać, żeby dziecko poszło prywatnie. Na
oddział wracają też dzieci z domów dziecka, które nie mają zapewnionego
bezpieczeństwa i bliskości.
Jakie korzyści dla pacjenta mogą wyniknąć
z tego, że trafia na oddział psychiatryczny?
Zdarza się, że dzieciak ma jakieś trudności w szkole
lub w domu, jest określany jako leniwy. A okazuje się, że to nie lenistwo,
tylko jakieś zaburzenie, które mu utrudnia funkcjonowanie. Dlatego myślę, że
diagnoza może być dużą korzyścią dla takiego dziecka.
A jakie są najczęstsze mity dotyczące
szpitali psychiatrycznych, z jakimi Pani spotkała? Ja na przykład usłyszałam,
że są pokoje bez klamek, ludzi się pakuje w kaftany bezpieczeństwa – jak to
wygląda?
Faktycznie, jeśli chodzi o te kaftany bezpieczeństwa,
to jest taki częsty mit – wszyscy leżą w łóżeczkach i są zapięci w te kaftany.
Ich się obecnie nie stosuje – jedynie pasy bezpieczeństwa, ale tylko w takich
sytuacjach zagrażających. Zanim użyjemy pasów, staramy się kogoś uspokoić rozmową,
albo lekami. To nie jest tak, że wszyscy siedzą w łóżkach i się ślinią, bo są
nafaszerowani lekami – to też częsty mit. My się czasem śmiejemy z personelem,
że u nas nie jest jak w szpitalu, tylko jak na koloniach. I dużo dzieciaków
przyjeżdża z takim nastawieniem, że to są kolonie – szpital jest położony w
pięknej okolicy, przy lesie, gdzie chodzą na spacery, nad jezioro, do koni. Są
korty, jest siłownia, można pograć w siatkę lub w kosza. Mamy wychowawcę, który
kręci różne filmy z dzieciakami, potem raz w tygodniu robimy takie spotkanie,
gdzie odtwarza się te filmy, dzieciaki odgrywają różne scenki, śpiewają
piosenki przed całym szpitalem, czyli przed 70, 80 osobami. To jest takie duże
wydarzenie, na które wszyscy czekają. Pobyt w szpitalu nie wygląda tak jak na
filmach – że na przykład wszyscy siedzą w pokojach i nie mogą w ogóle z nich
wychodzić. U nas to jest wręcz na odwrót – pokoje w ciągu dnia są zamykane,
żeby dzieci były na świetlicy, spędzały czas ze sobą, a nie izolowały się w
pokojach.
Dużo się mówi o tym, że psychiatria,
zwłaszcza dziecięca, jest niedofinansowana, że brakuje personelu. Jak to
wygląda z Pani perspektywy?
To prawda. Mam wrażenie, że to jest całkiem zapomniana
działka medycyny. Przykład – mamy terapię zajęciową. Wiadomo, na takie zajęcia
potrzebne są narzędzia różne: brystole, kleje. Dzieciaki naprawdę tworzą cuda z
rzeczy znalezionych na spacerach, z jakichś szyszek i tak dalej, ale mimo
wszystko takie rzeczy jak brystol są potrzebne. A na przykład szpital proponuje
100 złotych na kwartał – na wszystkich terapeutów. Co można kupić za 100
złotych?
Właściwie nic.
Dokładnie! To się kończy tak, że terapeuci przynoszą z
własnej kieszeni. Mamy fizjoterapeutę czy wychowawców, którzy są w stanie
zdobyć dofinansowanie od prywatnych firm z naszej okolicy – łącznie z tym, że
udało się zdobyć bilard dla dzieci. To są super działania, ale to jest od
prywatnych firm. Plus dzieciaki strasznie niszczą ściany, które są podrapane,
popisane, więc powinny być odmalowane – i na to nie ma funduszy. Czasami
właśnie z darów, kiedy dostaniemy farby, to nasi panowie konserwatorzy malują
ściany. Nawet takie rzeczy, jak prezent na czyjeś urodziny, kupujemy z własnej
kieszeni. Jakieś drobiazgi – misia, czekoladę, coś, żeby tej osobie było po
prostu miło. Albo nagrody w konkursach, które organizują wychowawcy – jakieś
drobne rzeczy, bo wiadomo, że nikt nie kupuje nie wiadomo czego. To w skali
roku i tak są duże koszty. Cały mój gabinet psychologiczny musiałam urządzić
tak, żeby był bardziej przyjazny i przytulny i dzieci chciałyby w nim
przebywać. Wcześniej każdy mebel był z innej parafii. Testy psychologiczne czy
łóżka dla pacjentów dostaliśmy od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Meble
z Ikei też dostaliśmy, ale to wszystko jest z darów – nie ma nic od państwa.
Wszystko jest wspólnymi siłami zbierane. Ale to chyba nie o to chodzi, żebyśmy
my, pracownicy cały czas coś przynosili. Oczywiście, to
nie jest wina szpitala, że nie ma funduszy – nie ma odgórnego wsparcia od
państwa. Obecnie wiele szpitali jest zadłużonych, a pracownicy ochrony zdrowia
robią wszystko, żeby jakoś w tym systemie funkcjonować.
A jak wygląda praca psychologa na takim
oddziale dla dzieci i młodzieży?
Myślę, że na każdym oddziale jest nieco inaczej i w
każdym szpitalu są inne zasady. U mnie każde dziecko ma przypisanego
psychologa, który prowadzi diagnozę psychologiczną z elementami terapii.
Podczas krótkich pobytów niewiele można zrobić - bardziej to są takie rozmowy
dające wsparcie. Taki zwykły dzień pracy wygląda tak, że jak tylko przychodzimy
do pracy, idziemy przeczytać raporty – co się działo, co wpisały pielęgniarki,
co wpisali opiekunowie. Przygotowujemy się do pracy – tak jak mówiłam, każdy
pacjent musi przynajmniej raz w tygodniu spotkać się z psychologiem, więc w
różnych przypadkach to są różne przygotowania. Czasami są to testy
psychologiczne, kiedy mamy zebrany pierwszy wywiad i jakieś hipotezy odnośnie
pacjenta się klarują. Czasami jest to rozmowa wstępna, kontynuacja, jakieś
ćwiczenia. Później jest śniadanie dla dzieci, a po śniadaniu mamy spotkanie,
gdzie omawiamy różne sprawy – rozwiązujemy konflikty w grupie, rozmawiamy na
temat samopoczucia pacjentów. Następnie, zanim dzieci pójdą do szkoły, jest
czas, gdzie można odbyć rozmowy psychologiczne. Czasami jest tak, że podczas
zebrania społeczności ktoś prosi o rozmowę - wtedy wiadomo, że tego się nie
lekceważy. Poza tym, rozmowy telefoniczne z rodzicami, opiekunami. Uważam, że
dużo tracimy przez to, że kontakt jest przez telefon, a nie na żywo, ale na
razie nic z tym nie można zrobić. Oprócz tego, dla każdej grupy, dwa razy w
tygodniu, jest spotkanie zespołu terapeutycznego, gdzie zbieramy się wszyscy:
lekarze, pielęgniarki, psycholodzy, terapeuci, wychowawcy i omawiamy danego
pacjenta i jego plan leczenia. Na koniec leczenia psycholog pisze swoje wnioski,
diagnozy psychologiczne i zalecenia, które są dołączane do wypisu. Ta praca to
jest coś z różnych działek – trzeba być trochę mediatorem, trochę interwentem
kryzysowym, jest trochę diagnozy, trochę elementów terapii. Trochę wszystkiego.
A jak to się stało, że została Pani
psychologiem na oddziale dla dzieci?
Skończyłam studia i okazało się, że trwała rekrutacja
do szpitala. Złożyłam papiery i się dostałam. Miałam sporo szczęścia, bo później
nie było już takich rekrutacji. W trakcie studiów udzielałam się jako
wolontariuszka – mimo iż formalnie nie miałam żadnego doświadczenia (bo
obroniłam się w lipcu, a w sierpniu zaczęłam pracę), to doświadczenie w
wolontariacie na pewno było dla mojego pracodawcy bardzo ważne. Od pierwszego
roku byłam wolontariuszką w hospicjum, pracowałam z dziećmi, z osobami
uzależnionymi. W trakcie studiów udało mi się zrobić kwalifikacje pedagogiczne,
więc to na pewno było też dla mojego pracodawcy ważne. I tak znalazłam się na
oddziale. Powiem szczerze, że nie byłam w ogóle przygotowana na to, co zastanę
tam. Bo jednak studia to studia, a praca to praca – to było mocne zderzenie z
rzeczywistością. Myślę też, że trzeba mieć mocne predyspozycje do tego, żeby
pracować w takim miejscu. W szpitalu psychiatrycznym nie ma rutyny – codziennie
coś się dzieje, codziennie coś innego. Trzeba dużo działać pod presją. Warto
też podkreślić, że nie trzeba się bać pacjentów, bo to są zwykłe dzieciaki w
kryzysie, ale dużo osób się tego obawia.
Chce Pani coś powiedzieć na koniec?
Wiele osób boi się szpitala, osób ze szpitala
psychiatrycznego i boi się chorób psychicznych. Jak rozmawiam na koniec pobytu
z dziećmi, wiele z nich mówi, że bardzo się bała tego, jak to będzie. Bardzo bała
się, że spotkają osoby chore psychicznie, które będą takie jak z filmów –
nieobliczalne, niebezpieczne. I są bardzo zdziwione, że to są normalne
dzieciaki, które mają jakiś kryzys w życiu, ale to nie są osoby dziwne czy
niebezpieczne. To są osoby, które na co dzień można spotkać w swoim otoczeniu,
a o których nie wiemy, że mają taką sytuację. Myślę, że to jest bardzo cenne,
że te dzieciaki mają takie doświadczenie i, że to zauważają.
Bardzo Pani dziękuję 😊
Rozmawiała: Agnieszka Szachowska
Komentarze
Prześlij komentarz